Jak (niezamierzenie) zostałem „pisarzem”, czyli o kondycji sądownictwa gospodarczego słów kilka
Asumpt do napisania niniejszego tekstu stanowił znaleziony przypadkowo wpis nieznanej mi osobiście prawniczki na jednym z portali społecznościowych. Jego pointą było, iż prawnicy procesowi stopniowo przekwalifikowują się na doradców transakcyjnych, czy korporacyjnych. Ten etap mam już za sobą, bowiem 5,5, roku w międzynarodowym koncernie wystarczył, bym mógł powiedzieć, że widziałem już zdecydowaną większość umów. Lubię transakcje i sprawy korporacyjne, ale jednak moją prawdziwą prawniczą „miłością” pozostaną: litygacja i arbitraż. Autorka wpisu stawiała tezy m.in., że prawnicy procesowi mają być zniechęceni do kontynuowania karier na tym polu wydłużającym się czasem postępowań sądowych oraz (nadmiernie) rozciągniętym w czasie dostrzeganiem efektów ich pracy.
Arche problemu
Jak zatem to wygląda? Nie ma, rzecz jasna, dostępnych danych co do „przepływów” prawników procesowych do biznesu. Odmiennie, znane są dane czasu trwania postępowań w sądach państwowych, co daje pewien ogląd sytuacji.
Sukcesywnie, średni czas trwania postępowań gospodarczych w polskich sądach państwowych się wydłuża. W 2024 r. – o 0,4 miesiąca w stosunku do roku 2023. Pod względem średniej długości postępowania sądowego każdego rodzaju, jesteśmy w „ogonie” krajów UE (niechlubnie „wyprzedzani” m.in. przez Łotyszy czy Włochów).
Doktrynalnie, obowiązująca w polskim postępowaniu cywilnym zasada ustności oznacza, że wystąpienia ustne powinny być jedynie uzupełniane pismami procesowymi.
Jak rozpętałem rewolucję piśmienniczą
Luty 2024 r. to moment, gdy pojawiłem się w Jabłoński Koźmiński i Wspólnicy. Od tamtego momentu, wdziałem togę dosłownie kilka razy. Swego czasu, trochę mimowolnie, podjąłem decyzję o wyspecjalizowaniu się w prowadzeniu postępowań sądowych i arbitrażowych. Nieskromnie powiem, ale „czuję” kodeks postępowania cywilnego daleko lepiej niż znacznie bardziej ukształtowany przez usus, czy praktykę obrotu kodeks spółek handlowych. Na studiach myślałem zresztą, że k.s.h. to jedyna ustawa, której nie da się „wryć na blachę”.
Nie zmienia to faktu, że – mimowolnie – po powrocie z „biznesu” do kancelarii stałem się bardziej pisatielem aniżeli mówcą sądowym. Kto więc buduje swe wyobrażenie prawnika procesowego na podstawie amerykańskich seriali (Harvey Specter z „Suits” to tylko jeden przykład) – z pewnością dozna zawodu.
Smutny obraz
Niniejszy tekst nie jest rapsodem dla tradycyjnej profesji prawnika procesowego. Jednak stan polskiego sądownictwa państwowego (obsada składów sędziowskich zasługuje na odrębną refleksję) dotyczy ostatecznie (a może: przede wszystkim) klientelę tych sądów, czyli obywateli.
W kontekście postępowań gospodarczych, niemożność odzyskania należności w rozsądnym terminie sprowadza się niejednokrotnie do Shakespearowskiego „to be or not to be” danego biznesu. „Rykoszetem obrywają” więc prawnicy procesowi, którzy będą coraz rzadziej angażowani przez przedsiębiorców do reprezentacji w sporach.
Światełko w tunelu?
Czy jest panaceum dla takiego stanu rzeczy? Owszem, należy częściej wykorzystywać alternatywne metody rozstrzygania sporów. Dla chcących rozwiązać spór polubownie – mediacja to właściwe narzędzie. Kto zaś potrzebuje władczego rozstrzygnięcia, powinien zacząć uczyć się arbitrażu. Tam – znacznie szybciej niż w sądach państwowych – zapadają wyroki, które można zrównać w skutkach z judykatami sądów państwowych. Nauka arbitrażu jest trudna i czasochłonna, ale może przynieść wiele korzyści.
Wraz z naszym zespołem arbitrażowym, chętnie podejmę się roli Waszego przewodnika w tej podróży.